poniedziałek, 15 grudnia 2014

o tym jak Pan G. Bieszczady zdobywał!

 Witam! Weekend nastał a więc i pora na wyjazd! Tym razem w doborowym towarzystwie bo z Panem G. Pan G jest ( raczej był - przyjaciół się nie zjada a ja o tym nie wiedziałam ) utalentowanym, dobrze rokującym, młodym grapefruitem :)


Generalnie celem naszego wypadu była Cisna i zdobycie Smereka. Wyruszyliśmy w sobotę ok 8.00 rano (jaki to był ciężki poranek), pogoda dopisywała, orkan szalał, ale nikt się nie poddawał! Nasz Pan G. zajął swoje miejsce a ja zaczynałam dochodzić do siebie po przebudzeniu się.




Szczerze nie mam pojęcia, o której dotarliśmy na miejsce wypadowe. Im dalej w góry tym było zimniej. Pragnę tu podkreślić, że był to mój pierwszy wyjazd zimowy, dlatego miałam milion obaw co do niego (oraz co do swojej kondycji). No ale. Dojechaliśmy, przepakowaliśmy plecaki, ostatnia focia z rąsi z Panem G. (który oczywiście poszedł z nami - miał być pierwszym grapefruitem na Smereku) i wio na górę!


Szybko przewinę szlak, na którym klęłam dzień, w którym ten durny pomysł wpadł mi do głowy. Nie za bardzo jestem w stanie stwierdzić co było przyczyną niepowodzenia w wejściu na górę. Tzn. na pewno warunki - pierwszy raz w zimnym, mocnym wietrze no i do tego śnieg, który jest jak dla mnie (jak dla mnie - nie jestem profesjonalistą) zupełnie innym, trudniejszym podłożem. Oprócz pogody doskwierała mi kondycja a raczej jej brak. Nie mam pojęcia co się stało. Napięcie w łydkach poczułam już po pierwszych metrach, skurcz złapał mnie gdzieś w połowie. Do tego bolące stopy - masakra. W takim stanie to ja z Gorców, gdzie codziennie pokonywałam po 10 km nie wróciłam. W każdym razie zniechęciłam się do zimy, gór zimą i chodzenia zimą. Przyznam z ręką na sercu, że same Bieszczady nie zachwyciły mnie swą urodą. Było szaro-buro, ale mniej ludzi! Ale o tym to za chwilę :) 



 Doszliśmy na Przełęcz Orłowicza i zawróciliśmy. Rozsądek zwyciężył chociaż ugodzoną ambicje musiałam potem leczyć chmielową zupą (co bardzo rzadko mi się zdarza!). Nocowaliśmy w Bacówce pod Honem - bardzo przyjemne miejsce! Takie to ja lubie! Żaden moloch jak na Turbaczu. Przytulny drewniany domek z miłą obsługą. Chciałam także zjeść w osławionej Siekierezadzie, ale z faktu, że już po sezonem i nie ma co liczyć na turystów knajpa była zamknięta. Udaliśmy się więc do blisko położonego baru Łemkowyna. Jadłam boskie pierogi Ciśniańskie z bundzem, pokrzywą i czosnkiem niedźwiedzim. Było przepysznie i polecam!

Dzień drugi nastał. Kolejny ciężki poranek. Plan prosty - Łupków a potem zobaczymy! W Łupkowie (a właściwie Starym Łupkowie, chociaż ta wieś już nie istnieje) bardzo chciałam zobaczyć cmentarz, który zlokalizowany jest ok. 600 metrów stacji kolejowej, przy czarnym szlaku Szwejka, nad potokiem. A dlaczego akurat ten cmentarz? A z tego oto powodu:


I znowu musiałam pochylić głowę nad potęgą natury. Rzeźba ta jest częściowo "wchłonięta" przez drzewo. Coś magicznego, a przy szarej pogodzie jaka była w niedzielę, wręcz strasznego! Nie chcę rozpisywać się o historii ponieważ wiele, wiele informacji można znaleźć w internecie.

Odrywając się od tego zamyślenia potuptaliśmy dalej (ja, G i Pan G.) do niedaleko położonego schroniska (info: TUTAJ) Jako, że znajduje się ono na szlaku Dzielnego Wojaka Szwejka spotkaliśmy się z tablicą z cytatem z tejże książki. Cytat ten pasuje bardzo dobrze do moich studiów ;)


Jak sama stwierdziłam schronisko znajduje się pośrodku niczego. Tablica poniżej mnie w tym utwierdziła. Pan G. musiał mieć pamiątkową fotkę! Bo ileż grapefruitów było w Łupkowie? 


klimatyczne szalety ;)


Zahaczyliśmy jeszcze o stację kolejową w Łupkowie, która nie działa a jest wyjątkowo zadbana. No i taka ciekawostka. Poniżej zdjęcia bali siana, które często można spotkać m.in w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Leżą one już tak od zlikwidowania pegeerów. Dla niedowiarków dodaję także, zdjęcie jak to siano jest zarośnięte.


A potem spontanicznie wylądowaliśmy na Słowacji ;)


przemyt grejfrutów ;))
Pan G. na słupku granicznym

i 5 minut dla paparazzi ;)



boso przez świat!

no! zawsze jakoś jest! pocieszenie przed sesją ;)

Tak, Słowacy mają ciekawy zwyczaj używania czołgów jako pomników. Mają też jeszcze szczekaczki, ale niestety nie uwieczniłam tego na zdjęciach.

Pan G. czołgista 

A gdzie kończy sie większość wypadów na Słowacje? W TESCOOOO. (wiecie, bo w niedziele na Słowacji to wcale nie tak łatwo znaleźć otwarty sklep spożywczy, serio. Na 3 miasteczka i ze 2 wsie ten był otwarty). Ja na Słowacji obowiązkowo kupuje Oblaty (słodkie wafle przełożone cukrem waniliowym), w miejscowościach bliżej Tatr można dostać także coś a'la nasze szyszki ale z prawdziwym karmelem. Ogólnie od kiedy jest euro na Słowacji nie za bardzo się opłaca kupować słodycze. Dla mnie czekolada Studencka jest droga (ok 2 euro) dlatego nigdy sama nie kupuje tylko mój kochany Tata :D; a G zawsze kupuje piwa.
Take my są turysty :D

No i nasz wyjazd dobiegł końca. Niestety. Codzienność powróciła. Mimo iż Smereka nie zdobyłam weekend uważam za udany. Było trochę śmiesznie, trochę leniwie. Jednak na razie odpuszcze sobie zimowe wyjazdy, ale Smerek BĘDZIE JESZCZE MÓJ!!!



 A zasmucony końcem weekendu Pan G. się z wami żegna! Do następnego!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz